RECENZJE

"Kaznodzieja" tom 1: "Zdarzyło się w Teksasie"

Zakochany w westernach Irlandczyk Garth Ennis postanowił zrealizować własny western, którego akcja toczy się współcześnie. Tak powstał "Kaznodzieja", jeden z najwspanialszych komiksów, jakie dane mi było czytać. Patrząc na całość tej historii widzę, że została bardzo precyzyjnie przemyślana. Cała historia zamknęła się w 66 zeszytach regularnej serii oraz 6 wydaniach specjalnych (magia trzech szóstek). Ponadto seria dzieli się na konkretne epizody. Co prawda w polskim wydaniu oryginalny pierwszy tom został przedzielony, ale nie bezmyślnie, gdyż "Zdarzyło się w Teksasie" zawiera cały, fabularnie zamknięty, wstęp do tej pasjonującej serii (druga część oryginalnego tomu to historia nowojorska, będąca zamkniętym w 3 zeszytach epizodem).

Jak łatwo się domyślić, głównym bohaterem komiksu jest kaznodzieja - Jesse Custer, duchowy opiekun mieszkańców Annville. Przechodząc kryzys wiary, pod wpływem alkoholu zebrało mu się na szczerość podczas sobotniej wizyty w barze. To jednak nie spodobało się osobom, o których mówił, więc został uciszony. Następnego dnia wyjątkowo wszyscy mieszkańcy miasteczka zebrali się na mszy, podczas której w ciało Jessego weszło Genesis - byt narodzony w efekcie miłości anioła z demonicą - co spowodowało śmierć wszystkich zgromadzonych (oczywiście oprócz samego kaznodziei). Custer pozyskał moc Słowa Bożego - wszystko, co powiedział przy jego pomocy, musiało zostać wykonane. Kaznodzieja wyrusza na poszukiwanie Boga, w czym towarzyszyć mu będą Tulip i Cassidy. Tulip była dziewczyną Jessego aż do czasu, gdy 5 lat wcześniej Custer przepadł bez śladu. Teraz trafiła na niego zupełnie przypadkiem i pragnie dowiedzieć się, dlaczego od niej odszedł bez słowa. Cassidy jest irlandzkim wampirem, którego Tulip spotkała na swej drodze.

To, że historia jest właściwie westernem, podkreślają - poza dość czytelnymi elementami fabuły - postacie Świętego od Zabójców oraz ducha Johna Wayne'a. Pierwszy z nich z grubsza przypomina Pielgrzyma z komiksu wydanego przez Mandragorę, co jasno wskazuje na pewną schematyczność bohaterów Ennisa. Święty, wyglądający jak XIX-wieczny rewolwerowiec, otrzymuje od aniołów misję wyśledzenia Genesis i zabicie ewentualnego posiadacza owego bytu. John Wayne natomiast występuje jako doradca Custera, można powiedzieć, że to uraz psychiczny po śmierci ojca Jessego. Ennis lubi wprowadzać postacie w jakiś sposób okaleczone. Na początku serii jest to syn szeryfa Hugo Roota, który dokonał nieudanego samobójstwa strzelając sobie w twarz. W efekcie jego głowa została bardzo uszkodzona, ale młody przeżył.

Ten album to tylko wstęp, przedstawienie z grubsza głównych bohaterów. Tutaj Ennis stara się zaciekawić serią, wciągnąć w wykreowany przez siebie świat. Dopiero w dalszych odcinkach zacznie pojawiać się głębsza idea, dokładniej zostaną scharakteryzowane postacie i ukazana zostanie ich przeszłość. Mimo całej tej fantastycznej otoczki - wampirów, aniołów, demonów - jest to przede wszystkim komiks o moralności i człowieczeństwie. Z grubsza rzecz biorąc cała historia to znakomita, mocna rozrywka. Jednak nie trzeba się nawet specjalnie zagłębiać, by znaleźć w niej prawdziwe przesłanie. Uwielbiam tę serię za żywe, wiarygodne i zabawne dialogi, za niesamowitą fabułę, która dostarcza znakomitej rozrywki. Ale uwielbiam ją też za poruszanie tematu przyjaźni czy miłości w sposób tak głęboki, jak w żadnym innym przeczytanym przeze mnie komiksie. Znany już w Polsce "Pielgrzym" Ennisa jest przy "Kaznodziei" bardzo płytki i powierzchowny, gdyż Ennis w krótkiej historii nie miał możliwości się odpowiednio rozpędzić.

Wrażliwych muszę ostrzec. Komiks ten tonie w wulgaryzmach i krwi, poza tym ostro traktuje temat religii. To właśnie dzięki wulgaryzmom dialogi są wiarygodne i barwne. Nieumiarkowanie w ukazywaniu scen drastycznych nie wynika wyłącznie z sadyzmu twórców serii. Bardzo zależy im, by w ten sposób przykuć uwagę czytelnika, co wcale nie jest końcowym ich celem. "Kaznodzieja" to komiks bardzo obrazoburczy i temu zaprzeczyć nie można.

Dość zabawne jest to, że pierwsze trzy strony komiksu nieco odstają rysunkowo od całej serii. Jakby Dillon nabierał dopiero rozpędu. Pominąwszy te nieco dziwne plansze, rysunek przez całe 66 odcinków zmienia się nieznacznie. Typowe dla Dillona są postacie z pociągłymi twarzami, poza tym rysownik bardzo chętnie podkreśla na twarzach raczej niewidoczne grupy mięśni. Dillon rysuje realistycznie, dość szczegółowo, chociaż z drugiej strony nie wdaje się specjalnie w detale, ani nie stara się nie wiadomo jak dopieszczać swych plansz. Po prostu znakomicie przekazuje akcję, którą wymyślił Ennis. Przy czym nie daje się nudzić, nawet w trakcie ciągnącej się przez wiele stron rozmowy stara się bohaterów na każdym kadrze pokazywać z innej perspektywy. Rysunki robią dobre wrażenie, ale niczym nie zachwycają. Kolorysta nie starał się na siłę upiększać rysunków, jego barwy są stonowane, nawet brudne. Nie ma ostrych przejść ani żadnych efekcików.

Wszystkie okładki do serii namalował Glenn Fabry i wiele z nich niespecjalnie mi się podoba. Znamienne jest to, że wszystkie postacie na okładkach wyglądają inaczej, niż na rysunkach Dillona. Poza tym Fabry maluje zbyt twardo, przedstawia zbyt muskularne kobiety.

Do polskiego wydania podchodziłem jak do jeża, bardzo obawiając się o tekst tłumaczenia po rażących występach Kreczmara. Na szczęście Maciek Drewnowski to tłumacz profesjonalny i spisał się bardzo dobrze, jednak z kilkoma wyjątkami. Po pierwsze to, co mówi młody Root odbiega znacznie od faktycznego tłumaczenia w przypisach. Ennis dużo pracy włożył w opracowanie jego wypowiedzi po angielsku, w polskiej wersji te kwestie zostały potraktowane po macoszemu. Poza tym z dość oczywistych przyczyn zostały zniwelowane różnice między akcentami, którymi posługują się poszczególne postacie. Praktycznie każda osoba wyraża się w tym komiksie inaczej, co jest po prostu wspaniałe, niestety właściwie nieprzetłumaczalne. Drewnowski zupełnie nie zrozumiał rozmowy aniołów na stronie 73, za co winę ponosi jednak wydawca, który zapewne nie udostępnił tłumaczowi dalszych tomów serii. Znajomość dalszych epizodów byłaby dla Drewnowskiego bardzo pomocna. W omawianym przypadku DeBlanc mówi: "Serafiny mają szpiegów wszędzie", gdy tymczasem chodzi o Graal (w oryginale "oni"). W tej samej wypowiedzi kolejny błąd. DeBlanc stwierdza: "Po dwóch tysiącach lat zachowywania czystości własnej krwi (...)", gdy tymczasem nie chodzi o ich własną krew. Poza tym nie rozumiem, dlaczego potoczne określenie śmigłowca ("chopper") zostało przełożone na "wiatrak". Jednak ogólnie rzecz biorąc tekst jest bardzo dobry.

Polskie wydanie posiada kilka drobnych wad. Drażni użyta czcionka - nie wiem, dlaczego Egmont nie używa takiej, jak Mandragora. Poza tym Słowo Boże w polskim wydaniu zamiast wyróżnienia kolorem czerwonym (jak w oryginale) jest wyróżnione inną, z resztą bardzo brzydką, czcionką. Jest to po części wina użytych filmów - są to stare, hiszpańskie materiały - a po części ułomność drukarni, w której powstaje polskie wydanie. W całym albumie są dwie niewyraźne strony, ponadto kolor jest nieco zgaszony. Różnica nie jest specjalnie duża, ale razi w kilku miejscach zbyt słaba czerń.

Wady polskiego wydania są jednak na tyle małe, że mogę z czystym sumieniem gorąco ten album polecić. Kawał wspaniałego komiksu!

[Jarek Obważanek]

Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Steve Dillon
Wydawca: Egmont Polska
120 stron, format B5, lakierowana oprawa, papier matowy, kolor
Cena: 24,90 zł

Poglądy wyrażane w recenzjach są osobistymi odczuciami ich autora i nie powinny być uznawane za prawdy objawione.

WRAK.PL - Komiksowa Agencja Prasowa